Istota nicnierobienia

 

 Po ponad 2 tygodniach rozłąki z większością rodziny, po absolutnie przepięknym porodzie bez asysty ("Mamo, za co oni ci płacą właściwie?- spytał mój piętnastoletni synuś- "Za to, że nic nie robię"....) i byciu ze sobą tak bardzo, że czasami aż bolało.... po napełnieniu się prostą mądrością Jeffa Fostera w ogrzewanym piecykiem na szyszki (jest tak malutki, że żadne kłódki ani szczapki nie wcisną się do srodka) zdezelowanym nieco skamperowałym przez lata autobusie... po upojnym pobycie w krainie kwiatów Centralnej Portugalii, przelotnym zakochaniu w potężnym eukaliptusie i przypomnieniu sobie, co ja właściwie lubię...

Po zrozumieniu, że ja też mogę być ważna i mam prawo odpocząć, po krwawym wręcz pojęciu jak bardzo kocham Locię, kocham całą sobą a jej pełna gracji i słodkości esencja jest tym, za czym zatęskniłam, chociaż wydawało mi się, że to nie będzie możliwe.

Odeszło wieczne zamartwienie, martwica wręcz.

Weszłam na kilka poziomów wyżej i widzę wreszcie to, co było przede mną ukryte przez wiele lat macierzyństwa. 

To, że każda istota ludzka jest tak niemożliwie złożona, że jakiekolwiek osady czy definicje nie mają najmniejszego sensu.

I że chce być, chce służyć innym, ale też sobie, chcę nadal to robić, chcę patrzeć na ludzi, którzy w pełnej chwale budzą się tak jak ja obudziłam się podczas tego pobytu wśród koni, cudzych dzieci, psów, kotów, drzew, chmur.

Każdy dzień to absolutny cud i nie ma większych.



Komentarze

Popularne posty