Lotta jest już z nami


 Od czego by tu zacząć, żeby była historia porodowa skoro czułam ten poród, jego postępy i zahamowania już od około miesiąca?...

Myślę, przeglądając wydarzenia paru ostatnich dni, że to właśnie na ich przestrzeni Lotta była już ostatecznie zdecydowana. Mniej więcej tydzień temu poczułam coś jakby to słynne "opadnięcie brzucha", które poza ulgą spowodowaną łatwiejszym oddychaniem przyniosło nowe wątpliwości. Otóż ewidentnie czułam ból w kości łonowej, brzuch stwardniał niemiłosiernie i stan ten nie zmieniał się. Ucisk był potężny, wyciskający łzy z oczu. 5 grudnia zapadłam się w psychicznym dole. Nie mogłam jeść, spać, chodzić. Miałam ochotę zrobić sobie po prostu cesarkę kuchennym nożem.
Poranek 6 grudnia przywitałam w nieco lepszym nastroju, dzieciaki dostały słodycze do butów, wróciło trochę życia. Dyskomfort w kości łonowej utrzymywał się, postanowiłam więc, że tego dnia MUSZĘ iść na dłuższy spacer ponieważ uczepiło się mnie niejasne przekonanie, że mi to jakoś pomoże. Okazja nadarzyła się około godziny 18, Lila zapragnęła potrenować psy, wzięłyśmy lampkę czołówkę i wybrałyśmy się do lasu. Po jakimś czasie córcia zapytała, gdzie ja tak w ogóle chcę iść a mnie zaskoczyła własna odpowiedź, że jest mi absolutnie wszystko jedno, że sam akt chodzenia daje mi wielką ulgę! Mniej więcej w połowie spaceru poczułam zmniejszenie ucisku i nagłą miękkość brzucha. Wierzę, że właśnie wtedy główka Lotty wstawiła się i zaczął się ten już prawdziwy poród 😎
Wróciłyśmy do domu około 19.30 więc położyłam się z Guciutkiem żeby go uśpić, ale nie mogłam leżeć. Coś ewidentnie się działo. Po godzinie bezskutecznych prób uśpienia Gustawa poddałam się. Mimo, że pierwotnie planowałam trzymać fakt wejścia w 1 fazę porodu jak długo tylko się da w sekrecie, nie wytrzymałam i lekko podirytowana obwieściłam, że ja na dziś odpuszczam, bo albo rodzę albo będę rodzić jutro i proszę za dużo ode mnie już tego wieczoru nie wymagać! Dzieciarnia oczywiście ostatecznie się rozbisurmaniła a Marcin zaczął robić sushi i napar z tasznika na wypadek krwawienia poporodowego. Ten tasznik zbierałam z Lilianką w Torvizconie.
Poszłam do domku porodowego z zamiarem wzięcia dłuuuugiego prysznica. I tam już wiedziałam, że spotkanie nastąpi szybciej niż sądziłam jeszcze pół godziny temu!
Skurcze raptownie przyspieszyły i zyskały na intensywności. Gdy wyszłam z łazienki, pokój do porodu wydał mi się lodowaty chociaż kaloryfery grzały. Wpadłam na genialny pomysł że przyniosę sobie dodatkowy grzejnik elektryczny z naszego pokoju (z domku porodowego trzeba do niego iść jakieś 15 metrów na zewnątrz). W naszym pokoju okazało się, że Gucio już padł, starszaki prawie a Marcin się krząta zwarty i gotowy. Poprosiłam go, żeby zaniósł mi ten grzejnik ale gdy doszliśmy z nim na miejsce nagle zmieniłam zdanie bo zrobiło mi się gorąco 😅 Grzejnik stanął zatem porzucony w kącie a ja zajęłam się swoim rozkręconym już na dobre porodem.
Marcinek poszedł na chwilę zajrzeć do dzieciaków. Gdy wrócił i pobył ze mną przez kilka skurczy, ja już wiedziałam, że maleństwo jest tuż tuż. Nagle poczułam potężny przypływ adrenaliny. Powiedziałam Marcinowi ze 3 razy że teraz to już się wkurwiłam, rodzę i ma mi nalać wody do basenu. A wkurwiło mnie nagle dosłownie wszystko. Fermy norek, covid, seksizm i głód na świecie naraz. Moją głowę rozsadzało przeświadczenie, że trzeba więcej ludzi urodzonych w godnych warunkach, kochanych, nastawionych na miłość. Z tą motywacją weszłam do basenu...
W wodzie postanowiłam, że to nie jest czas na użalanie się nad sobą. Żaden tam kryzys jakiegoś tam centymetra, stawanie oko w oko z ostatecznością. To jest zamykanie pewnego etapu i on musi zostać zamknięty teraz. Pierwszy skurcz party. Coś wyszło. Myślałam, że główka. Złapałam. Ogromne ale za miękkie na główkę. To był nienaruszony balon pełen wód płodowych. Cholera, pomyślałam. Tyle wody, to ją hamowało, tyle się namęczyłam. Rozerwałam pęcherz paznokciami. Chwila przerwy. Czuję ulgę, oddycham. Wybaczam wodom, że tyle ich było. I zaraz główka.... delektuję się tą magiczną chwilą. Dotykam palcami. Zaraz tu będziesz. Mówię do niej, że zaraz będziemy razem.
Jest główka. Dotykam bo coś od dawna mi mówi, że to moje ostatnie dziecko. Chcę zapamiętać to uczucie. Dotyk skóry własnego dziecka, które wychodzi na świat.
Reszta ciałka. Jesteś. Godzina 23.47. Wyciągam. Absolutnie perfekcyjne cudo. Dziewczynka. Wiedziałam.
Płacze, ale patrzę jak urzeczona. Boże, jaka piękna. W świetle świec, w wodzie. Podłożyłam moje dłonie pod jej główkę i maleńką pupkę. Uspokoiła się i rozglądała dokoła podczas tej wyjątkowej nauki pływania, nauki ufności i pierwszej lekcji świata.
W basenie spędziłyśmy jeszcze około godzinki, bo tyle przyszło nam zaczekać na łożysko. Idealne pierwsze karmienie. Wyrażany słowami zachwyt mamy i taty nad anielsko spokojnym już dzieckiem. Wracanie do rzeczywistości. Nowej ale jakże wspaniałej.
Pępowina została przez tatę odcięta po 9 godzinach, kikucik zawiązany sznureczkiem. Malutka ma już prawie 2 doby, jeszcze jej nie ubrałam nawet w pieluszkę. Napawam się każdą fałdką, każdym muśnięciem aksamitnej skórki.
Na imię jej Lotta (ulubiona bohaterka literacka Lilianki, to ona wybrała), na drugie Vanessa na cześć położnej z Andaluzji która odmieniła nasze losy jednym swoim postem na facebooku.


Komentarze

Prześlij komentarz

Popularne posty